Malezja

Podzielone wakacje, podczas których planowana natura została zamieniona na beton, plastik i plantacje palm olejowych (sic!).

30 listopada 2010
Wylot z Delhi > Przylot do Kuala Lumpur
Samolot "nóweks" chińskich linii lotniczych Air Asia. Egzotyczne stewerdesy - takie do zakochania :P. Tylko żarcie nie powaliło - a miało być... niezapomniane. Może i jest niezapomniany ale na razie tylko kurczak wyjmowany z pomiędzy zębów. 1:0 dla vega food!

1 grudnia 2010
"Nie wiem, nie potrafię, nie znam się... zarobiony jestem" - hasło przewodnie Malajów w KL. Jakże przypomina pewien znany cytat z kultowego polskiego filmu. ;) Tylko tam można było w końcu wszystko załatwić wymieniając się za niedostępną "kiełbasę podwawelską" - a tu nawet udają że po angielsku nie potrafią rozmawiać. :]
Za to naziemne już żarcie rekompensuje wszelkie niedogodności. Mieli rację wszyscy co mówili o najlepszych trzech (chińska, indyjska i malajska) kuchniach świata podanych na jednym talerzu - PYCHOTA!!!
Acha i jeszcze jedno co rzuca się od razu w oko: prysznice. Zamontowane tuż obok kibelków, które zawsze podczas kąpieli dokładnie pochlapiesz (może to jakiś sposób na poprawę higieny łazienkowej???).

2 grudnia 2010
KL to miasto dla ułomnych - masz parę drobnych (ok. 50 zeta) w kieszeni to jednym busem dotrzesz wszędzie. Jak ich nie masz to potrzebne są dwie zdrowe nogi i chęci - możesz je obejść w dwa dni bez używania transportu.

Nie polecamy ptasiego ogrodu - piękne miejsce ("piątka" za pomysł umiejscowienia w środku miasta) ale nie powala. Za to wjazd na 86 piętro Petronasów jak najbardziej wskazana. Bardzo fajne też oceanarium.

Z pozostałych atrakcji każdy coś dla siebie znajdzie - zależy co lubi. My wybraliśmy wędrowanie i zaglądanie w zakamarki diaspor (głównie chińskiej, indyjskie i arabskiej).
Jak się później okazało w każdym mieście są one dokładnie takie same. Ma się nawet czasami wrażenie "deja vu". Oczywiście najbardziej krzykliwa i handlowa jest diaspora chińska, w której można kupić dosłownie wszystko.

3 grudnia 2010
Wyjeżdżamy z KL i próbujemy się dostać do Kuala Selangor. Po drodze wycieczka do Batu Caves - czyli induskich świątyń założonych w wielkiej jaskini. Naprawdę warto pod warunkiem że ktoś lubi się wspinać po 1000 schodkach. :)
Do Kuala Selangor docieramy ale następnego dnia popołudniu a wszystko dzięki łaskawemu Malezyjczykowi, który miał nas podwieźć do celu lecz w połowie drogi stwierdził że zrobiło się późno i nie może nas zostawić w tak niebezpiecznym miejscu. Wylądowaliśmy więc poniżej Kuala Lumpur w mieście bez nazwy, w którym funkcjonują tylko hotele, warsztaty samochodowe i bary.

4 grudnia 2010
Poranek okazał się jak z filmu grozy. W którąkolwiek stronę poszliśmy wracaliśmy do tego samego miejsca. Hmmm no dobra. Fantazja mnie trochę poniosła. Fakt jednak był taki że nikt nie wiedział gdzie jest przystanek autobusowy (nie napotkaliśmy takowych w mieście) a co dopiero co to i gdzie leży Kuala Selangor. Byliśmy załamani.
Wzięliśmy nasze plecaki i krocząc według wskazówek mapy postanowiliśmy dotrzeć do autostrady. Tam musi się udać złapać przynajmniej stopa.
Stop jednak złapał nas sam a raczej małżeństwo z córeczką, którzy widząc że poruszamy się z mapą w ręku postanowili nam pomóc. Pomogli o tyle że podwieźli nas paręnaście kilometrów (w dobrą stronę) i zostawili na przystanku z którego odchodził autobus do KS. Wieczorem byliśmy na miejscu.

5 grudnia 2010
Nareszcie trochę natury. Dookoła prócz zieleni pełno jaszczurów, komarów, mrówek i małp - dosłownie w tej kolejności. I choć mieszkamy w środku Parku w domku dookoła którego łażą wielkie jaszczury (Varanus Salvator) a w nocy słychać niesamowite dźwięki i nieludzkie odgłosy to śpimy jak zabici.
Po pobudce wyruszamy na spotkanie z naturą. Z wieżą obserwatorium można to było zrobić o niebo lepiej - żaden z jaszczurów nie uciekał i można było w spokoju obserwować jak podkrada się do ptasich gniazd i wykrada z nich jaja. Poza tym natrafiliśmy na wiele dziwnych zwierzątek, których nie możemy zidentyfikować. Ale polecamy jak najbardziej bo było warto.

Wracając popołudniu do domu rozmyślamy jak dostać się do położonego o 40 km dalej miejsca w którym można zobaczyć FireFly - czyli świetliki, które wieczorami dają niesamowity pokaz wizualny. Nagle zatrzymuje się obok nas samochód, otwiera się szyba i kogo widzimy... naszych Malajów (Siu i Adler z córeczką Zeti), którzy pomogli nam wydostać się z miasta-widma. Znaleźli się tutaj ponieważ podczas naszej podwózki opowiedzieliśmy im o tym miejscu i tak się zaoferowali że postanowili zobaczyć je na własne oczy (w sumie o FireFly napotykani po drodze Malajowie niewiele wiedzieli). Pojechaliśmy więc razem zobaczyć świetliki. A widok był naprawdę niesamowity. Wygląda to w pierwszej chwili tak jakby ktoś na drzewach porozwieszał miliony lampeczek świątecznych i zapalał je oraz gasił w synchronizowany sposób - natura jest niesamowita!

6 grudnia 2010
Rankiem wyjeżdżamy do Kuala Lumpur by wieczorem udać się do Singapuru - Miasta Lwa.

8 grudnia 2010
Po wyjeździe z Singapuru trafiamy do Segamatu - miasta, które leży w pobliżu dżungli (nadal mamy nadzieję że spędzimy w niej trochę więcej niż jeden dzień). Regenerujemy siły, pierzemy brudy i przygotowujemy się do wyprawy.

9 grudnia 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz